27 listopada 2013

Te co skaczą i fruwają...



Popołudnie.
Za oknem popłuczyny śniegu.
Terrorysta pracowicie odrabia pracę domową dukając literki. W zasadzie idzie mu nad podziw dobrze to czytanie, w każdym razie lepiej niż pisanie, które usilnie stara się przeprowadzać we wszystkich możliwych kierunkach, a nawet lustrzanie, rzecz jasna litery kaligrafując prawą ręką lewostronnie czyli na odwrót i od dołu. Czytać też tak usiłuje dziwiąc się, że nie rozumiem co to „tsar”, po czym stwierdza: „Ach tak, wy czytacie inaczej – r-a-s-t” (sieć sklepów, nie wiem czy regionalna, w każdym razie tutejsza). Tym razem jednak nie w tym rzecz.
Druga osoba dramatu – matka, siedzi i myśli, biedząc się przeokrutnie nad sklejaniem słów i łączeniem zdań mamrocząc pod nosem. Co chwila zerka badawczo na futrzaka piąty raz moszczącego się na legowisku niegdyś będącym swetrem.
- Młodzieży, a jakbyśmy tak sobie wzięli inne zwierzątko?
Dziecko mi zamarło nad elementarzem.
- Jak inne?
- No inne, no. Nowe. Takie wiesz... inne.
- Oszalałaś? A co z Mańką?!
[wspomniany futrzak – kot znaczy, kocica dokładniej]
- Jak co z nią?
- Przecież samochód ją może przejechać, jak ją wyrzucisz.
- Od razu samochód. Do schroniska byśmy oddali.
- Zgłupiałaś?!
- święcie oburzone dziecko odwróciło się z trzaskiem – Ona ma imię! A zresztą kto tam będzie wiedział, że ona jest dziewczyną i nie lubi drapania po pupie?! Nie ma mowy. Nie chcę nawet słyszeć o takich pomysłach. Mańka zostaje i już! Jest tym no... członkiem rodziny. Jak noga.

* Matka nie postradała rozumu, dostała po prostu zadanie – napisać opowiadanie o odpowiedzialności za oswojenie, niecnie wciągnęła potomka w dyskusję i sprawdziła postrzeganie problemu.

** Co ciekawe rzeczony kot i rzeczone dziecko się wyłącznie tolerują. Kot dyskretnie pilnuje dziecka rzecz jasna udając wielkopańsko, że go ten pokurcz nie interesuje. Natomiast dziecko nie wygłaskuje szylkretowych kudełków oficjalnie ignorując istnienie sierściucha, kiedy matka nie patrzy podsuwając mu swój talerz z resztką mleka po śniadaniowych płatkach. A tu patrz. Mimo wszystko...
*** Tytuł właściwie powinien brzmieć "Jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś" A. de Saint-Exupery

25 listopada 2013

Wprawki astronomiczno-przyrodnicze z robotyką



Poranek niemal standardowy. Niemal, bo wczorajszego wieczoru:
Słychać zza ściany literowanie, młody czyta. Się wychyliłam z ciekawości i pytam:
- Co robisz?

- Teraz to umieram...
Terrorysta jest przeziębiony. Terrorysta jest płci męskiej.

Wracając zatem do poranka - pobudka, prochy, śniadanie - niemal norma. Terroryścina buzia szczelnie wypełniona płatkami kukurydzianymi (jak twierdzi, nie może przełykać...) i zaczyna się "Jeden z dziesięciu" w wydaniu kieszonkowym:
- Mamo, a jak powstaje noc? To takie ciemne chmury?
- Nie. Zachodzi słońce. A dokładniej Ziemia, ta nasza jej część, na której mieszkamy odwraca się przy obrocie pupą do Słońca, a skoro go nie ma, to jest ciemno.
- Nie dziwi Cię to, że Ziemi się kręci, a my się nie kręcimy, nie spadamy?
- Trochę dziwi, ale wierzę, że to ma sens.

- I jak się kręci? Wokół Słońca i...
- Naokoło siebie.
- Śmiesznie. Ziemia natomiast składa się z puzzli.
- Nie, zdaje się, że raczej ze skał.
- Ze skał jest zbudowana? To z czego my jesteśmy zbudowani?
- Z komórek.
- Komórek telefonicznych? To jakiś żart! Czekaj, czekaj... jakiś koleś w szkole powiedział mi, żebym wymienił komórki słuchowe...
- Właśnie.
- Jak to właśnie? Mówiłem Ci o tym?
- Nie. Raczej chodziło mi o to, że właśnie z komórek.
- A kajdżu?
- Też z komórek zdaje się. Wszystkie żywe organizmy są zbudowane z komórek.
- A żywe roboty?
- Z części, stalowych, plastikowych.
- Nie z komórek? Jarvis jest żywy, mówi.
- Nie z komórek. Jarvis to komputer, nie jest żywy żywy.
- Ale miał ożywiać Iron-meny.
- Miał je uruchomić, nie ożywić. Sprawić, żeby zaczęły działać.
- A co się robi, jak moskit ukłuje swoim ostrzem?
- Bąbel.
- I czym się go leczy?
- Cebulą, jak u komara. Mam wrażenie, że moskit i komar to zbieżne bestie.
- Coś mi się to wszystko kupy nie trzyma..
. - orzekło dziecko, po czym - Czekaj.
- Co się stało?
- Siusiak mi stanął. Leżeć, siusiaku niegodziwy!

Lekcja skończona.

20 listopada 2013

Words, words, words...



Porą ranną, jak zazwyczaj toczą się rozmowy o wszystkim i niczym. Tym razem rozmowa była o wszystkim, co się zmieściło w jednej słomianowłosej myśli.

- Może coś ustalmy. Nie wiem, czy wiesz, ale w marinsach jest kobieta i my z ojcem nie wiemy, co to jest.
Początkowo zaprzestałam wkładania butów, bo całość była mocno znikąd.
- Może to nie kobieta.
- Gdzie, kobieta. Ma takie włosy, o
- dziecię zaczęło kalambury w okolicach własnej czupryny. Nieodmiennie kojarzyło się to to z hełmem, nie damską koafiurą. Uwierzyłam na słowo wracając do butów.
- I podsłuchaliśmy, jak rozmawiała z elfami. A elfy nienawidzą marinsów. Zabijają ich.
- Bardzo nie lubią. Nienawiść to poważne słowo.
- Swoją drogą, nie uważasz, że moja siostra powinna zostać przy Twoim kolorze włosów?

Tu zbystrzałam.
- A od kiedy to młody masz siostrę?
- Nie ustaję w nadziei
- zaciągnęło tęsknie dziecko.
- Pozwolisz jednakowoż, że ja zostanę przy swoim ustanięciu w staraniach.
- Mamaaa, nooo, to nie fair.
- Kto?
- zainteresowałam się usłużnie i rzecz jasna deklinacyjnie.
- Mamo, mamo... Boże, mamO. Co mamy na obiad?
- Kopytka z warzywami.
- Warzywami... hmmm... to ja proszę ogórka i kabanosa.
- Przypominam - warzywami, co oznacza zasadniczo raczej warzywa i jest w liczbie mnogiej.
- A kabanos to co niby?
- Zdaje się, że mięso.
- To co mamy jeszcze z warzyw?
- Pomidory, sałatę, cebulę, marchew, groszek, buraczki, brokuły...

- Ha! - zakrzyknął potomek - Ziemniaki!
- Zgadza się, ziemniaki to tez warzywa.
- Super. to już mamy dwa warzywa. Przypominam - kopytka są z ziemniaków.
- Kopytka zostały wymienione obok warzyw. Przypominam.
- Ha!
- Zamieniam się w słuch
- zmęczonym głosem dałam za wygraną spodziewając się...
- Mamy pomidorowo-paprykowe krakersy, z tym no, sianem babci - tego się nie spodziewałam...
- Bazylią - dodałam odruchowo czekając na...
- Jestem genialny - …i się doczekałam...

Szkoła nie lubi antropomorfizacji, szczególnie na etapie wczesnoszkolnym. Lwy i narcyzy toleruje jedynie na obrazkach w elementarzu. Poniekąd to rozumiem...

12 listopada 2013

Póki my żyjemy... długo i szczęśliwie



Kategoria "święta polskie" i standardowo się matka nie przygotowała. Słoneczny poranek Święta Niepodległości niósł w planach odgrzebanie spod ptasiego łajna skapującego spod strzechy rurki na flagę, i rzecz jasna zawieszenie tej flagi. Matce się zachciało patriotyzmu i na wpół jeszcze senna zaczęła snuć opowieści, jak to drzewiej bywało:
- A wiesz Ty syn, że dziś świętujemy dzień, w którym Polska na powrót stała się wolna?
Dziecię zbystrzało:
- Jak w o l n a?

A matka w momencie straciła rezon:
- Wolna, niepodległa, znów zaistniała na mapie Europy po ponad wieku nieistnienia.
- Yhm. I jak to się stało?
- Że odzyskała niepodległość? Grupa ludzi wywalczyła....
- mina dziecka sugerowała niezrozumienie pytania - .... aaa, że straciła? Zaborcy, znaczy państwa sąsiadujące z Polską, zagarnęli jej ziemie.
- Jak z a g a r n ę l i?
- Weszli i między sobą ustalili, kto zabiera jakie tereny...
- wędrujące w górę płowe brwi odrobinę bardziej zmieszały matkę - ... z wojskiem... wchodzili.
- A Polacy?
- Polacy też zostali...
- Co robili?
- Walczyli. Co można robić, jak ci ojczyznę zabierają?
- Aha
- ten ton, jakim młodzież podsumowała lekcję historii i od strzału zrozumiałam, że całość nie wygląda dobrze i nieomal zrobiło mi się wstyd za przodków.
- Możliwe, że ja to jednak źle przedstawiam. Pozwolisz, że doczytam.
- Zgoda
- usłużnie przytaknęło pacholę grzebiąc z zapamiętaniem w stadzie lego klonów.

Dzień się jednak nie skończył. Flaga łopotała radośnie na męczącej mżawce, natomiast Terrorysta poprosił o włączenie setny raz "Zaczarowanej". Po osobniku z lubością oglądającym historię bądź co bądź miłosną i piejącym na cała wieś "O miłosnym pocałunku śnię... ♪ ♫" można spodziewać się odrobiny romantyzmu. Otóż... można, ale to niepewne oczekiwanie, względnie romantyzm może nieco odbiegać od standardowego wpatrywania się w oczęta wybranki.
Tęsknie westchnął:
- Miałem swoją Giselle. W przedszkolu. Kochałem ją. Zostawiła mnie. Nawet już za nią nie tęsknię - otrząsnął się ze wspomnień.
- Masz Giselle w szkole?
- Nie. Po co? No jest jedna koleżanka, która usiłuje mnie pocałować. Aneta. Ale no, nie podoba mi się. Więc uciekam przed nią. A właśnie mamo. Dziewczyny mają duże piersi?
- Miewają. Jak dorosną i im urosną.
- Jak babcia?
[trzeba przyznać, że babcia płuca ma nader rozwinięte - przyp.aut.]
- Owszem. Tylko nie chcę Cię martwić, ale Twój ulubiony typ [blond tyczki - przyp.aut.] rzadko dysponuje naturalnym dużym biustem.
- To jakim?
- Zazwyczaj znacząco mniejszym.
- Nie. Jaki, jak nie takim urośniętym?
- Sztucznym. Wypełnionym silikonem... plastikiem. Jak Barbie.
- A Ty?
- Co ja?
- Ty masz plastikowy?
- O ile mi wiadomo nie. Taki mi urósł.
- Dobra. To się da. Będę szukał
- cmoknęło chłopię zadowolone.

Chemia chemią, ale potomstwo czymś karmić trzeba...

08 listopada 2013

Abecadło z pieca spadło



Pierwsza klasa to nie przelewki. Katują nowicjuszy literkami (cyferki póki co umysłowi bądź co bądź ścisłemu problemów na obecnym poziomie nie sprawiają), dyscypliną, narzuconym rozkładem dnia i maksymalnym ograniczeniem swobody na każdym poziomie funkcjonowania. Przystosowanie do wymogów społecznych nadal przypomina poligon w Czarnobylu. Jednak kaligrafia stanowi tunel ze słabą wprawdzie, ale dostrzegalną poświatą dziennego światła w oddali (zakładam, że skoro nawet znane mi tumany z początków mojej świetlanej edukacji pojęły jak się posługiwać alfabetem, to i dla Terrorysty jest szansa - aczkolwiek ciężko znoszę targanie kaganka oświaty po tej dokumentnie przeoranej drodze do sukcesu).
Kategoria: praca domowa - przyszła pora na pisanie dłuższych wyrazów.
- Syn, teraz pełna koncentracja. Raz jeszcze to powtórzę, a potem zacznie się mordobicie, na rzeź jest Ciebie stanowczo za mało. Masz cztery linie. Tu patrz osiołku. Dwie są wyraźnie grubsze i w nich mają się zmieścić małe literki. To są małe. Linia powyżej jest potrzebna w przypadku liter wielkich, względnie małych z kikutami, laskami, tym wystającym im u góry. Spokojnie, nie zapowietrzaj się, będziesz się konsultował. Linia poniżej jest do zawijasów, ogonków i dyndadeł w literkach je posiadających. Literki stoją prosto, na baczność i trzymają się za rączki. Rzecz jasna jak są w wyrazie. Między wyrazami ma być przerwa, żeby się te sparowane stada nie mieszały przy czytaniu. Pierwsza litera ma być wielka, a reszta do kropki małymi.
- Aha. ... Zwariowałaś? Jak ja to mam zapamiętać?
- Wdech, będę przypominała.


I się zaczęło. Dziecię trzy zdania pisało... długo. Znacząco cały proces wydłużyły próby opanowania czkawki, której dziecko dostaje w chwilę po tym, jak zacznie się śmiać. W końcu usiłując zapanować nad śmiechem zaczął chrząkać i parskać ostatecznie regularnie opluwając sobie brodę.
...
- Dociągnij ten brzuszek. Ale że zeżre go ta linia? (d)
- Brzuch mu domknij, bo mu flaki wylezą. (o)
- Ty, a co to za pizdygółka jest na dole? Weź napompuj ten zawijas. (y)
- A ten dzyndzel z kółkiem to rozwód wzięły? (a)
- Na baczność stoją! Jesu, no gorzej niż apel w służbie zasadniczej. (l)
- Za rączki, za rączki się trzymają! No rany boskie, od kiedy ktokolwiek ma rączki w dupie?

Grunt, że on napisał, a ja zdołałam nie zejść przedwcześnie, ani zapracować na ćwierć wieku w odosobnieniu na koszt podatników.