tradycyjna, polska
nazwa święta ku czci świętego Mikołaja, biskupa Miry, obchodzonego 6 grudnia w
katolicyzmie i prawosławiu. Do XIX wieku był to na ziemiach polskich dzień
wolny od pracy. W 1969 roku w Kościele katolickim zniesiono święto, jest to już
tylko tzw. wspomnienie dowolne.
Jeszcze trzyma się opcji z Mikołajem i elfem. Jeszcze
szoruje buty 5 grudnia i spać idzie o zupełnie przyzwoitej porze jak na
weekendowe chodzenie spać. Ale to nadal Terrorysta jest...
W piątek:
- Z tym pójściem do szkoły dziś to niezły pomysł był -
mruknął z tylnego siedzenia - Mikołajki były.
- Widzę, widzę.
- Ach. Niczego nie zjadłem, bo zaaferowany byłem samolotem.
I wiesz co? Potworność. Złożyłem swoje klocki i się zaczęło.
Walcząc z żołądkiem o przyjemność pozostania na miejscu,
żołądek miał zostać, uprzejmie zerknęłam przez ramię na właściciela
zawieszonego głosu.
- Co chwila było: "Wojtek, pomóż", "Wojtek,
rozpada się, zrób coś", "Wojtek, złóż mi"… No, litości, no.
Mistrz mistrzem, ale wolność też mi się należy.
W sobotę:
- Te Twoje rady są mądre i... nieco aroganckie.
- Odnoszę wrażenie, że nie do końca wiesz co oznacza słowo
"aroganckie".
- Wiem - nie wiem, brzmi dobrze.
[kalendarz adwentowy został w tym roku wzbogacony o złote
myśli i dobre rady Pani Matki – przyp. aut.]
W niedzielę:
- Słonko, co to za arcyciekawe, militarne umaszczenie Mikołaja? - zamachałam wydłubanym z tornistra rysunkiem.
- A tak sobie rysowałem. Pani uznała, że to dziwny pomysł.
- Niech zgadnę... Dzieci kolorowały na czerwono?
- Tego z kolei ja nie rozumiem - uśmiechnął się szelmowsko.
A w poniedziałek, zupełnie niezwiązanie z atmosferą świąt,
zupełnie niemikołajkowo, za to absolutnie edukacyjnie. Odwalił „hepening” na
temat, jak to dzieci nie słyszą/nie kojarzą faktów i nie dostrzegają zależności
w otaczającym je świecie. Zabić to mało. Tylko kogo?... Zaczęło się na…
Poczta porą wieczorną. Matka z wizją targania zakupów i
poniedziałkowym skrętem szyi, w kilkumetrowej kolejce, zaprzyjaźniająca się ze
strużką potu wijącą się jej pod zimowym płaszczem między łopatkami. Dotarłam do
jedynego na cztery czynnego okienka. Wydłubałam, machnęłam dowodem. Pan
zerknął, podziękował, na co w ciasnym pomieszczeniu wypełnionym szczelnie
tłumem zadźwięczało:
- Moja mama nazywa się, proszę pana, Magdalena Wu-Jot!
[podał swoje]
Zupełnie niezrażona, głosem spokojnym, przy czym powieka mi
nawet nie drgnęła, wzięłam ciężar wystąpienia na siebie:
- Bardzo Ci wszyscy dziękujemy za informację. Po wyjściu dookreślimy jedną kwestię, pozwolisz.
- A jaką? - zainteresował się nie mniej głośno.
- Mojego nazwiska.
- Otóż - po opuszczeniu dusznej klatki - Synu, ja się jednak o ile pamiętasz, nieco inaczej nazywam.
- Jak? Przecież tak, jak ja.
Na osłupienie sobie nie pozwoliłam. W zasadzie nie pomyślałam, że może to wymagać stałych powtórek.
- Upieram się jednak przy tym, że inaczej...
- Nie, ... Aaaaa, no tak, faktycznie. A jakbym tak powiedział przy ojcu? - Zdrożna ciekawość.
- Myślę, że lepiej jednak nie mówić.
- Bo będzie dym? Przecież i tak, tu będę wredny, dostanie się Tobie. Jak zawsze...