Grunwald.
Połowa lipca i cały tydzień wypasu na sienniku regularnie ostatnio podmokłym od pleców.
Nie szkodzi. Nic nie przeszkadza. Nie tam.
Pierwsze dni okazały się realizacją starej, zastygłej w nas na bazalt zasady - swoich się nie zostawia w żadnej potrzebie. Przepis na sycącą radość okazał się banalny: jedno skrzywdzone dziecko, jedna czapka, jedna chorągiew i serca wielkie, jak stąd do Księżyca i z powrotem. Może fakt, że owym dzieckiem był Terrorysta miał znaczenie, ale równie dobrze w Pomezance mógł nie mieć żadnego. Tak tu PO PROSTU jest.
Nim jednak odzialiśmy tyłki w lny i wełny szwendaliśmy się (tym razem my to my dwa, nie stadnie chorągwianie) samopas i bezkontrolnie po zakamarkach doskonale znanych nam pól, wiodąc regularne potyczki słowne, użerki, prostowania charakterów, bo "warto rozmawiać" i zwyczajne awantury. Część okazała się płodna we właściwe zachowania odnosząc tym samym właściwy psychologicznie skutek (aczkolwiek na pewno mi wypomni, że zagadywałam go na śmierć ożąc delikatną psychikę i ogólnie, jak śmiałam). W każdym razie pojawia się, tudzież powraca myślą nieskalane powtarzanie nieszczególnie eleganckich fraz szeroko stosowanych w pełnoletnich kręgach spuszczonych ze smyczy codzienności rekonstruktorów.
- Rozporek zapnij. Co Ty masz z tym rozporkiem ostatnio? Wietrzysz? Uważaj, bo, tu będę konfabulowała, przewieje Ci siusiaka i odpadnie. Ale nie zmyślam twierdząc, że przeziębiony sika znacząco mniej komfortowo, za to częściej. I jak już odpadnie, to Ci zostanie sam nabiał, a sikać będziesz przez słomkę i to na siedząco.
- Aha, chyba moja stara - prychnął leniwie usiłując wydłubać sobie oko knykciem.
Nastąpiła niejaka konsternacja.
Jego, bo zastosował klasykę gatunku najpierw mówiąc, potem myśląc i wyraźnie mu wyszło, że przegiął. A moja, bo...
- Ej, młody... Ale... Twoja stara... to... ja...
Rokrocznie okazuje się, że jak znamy się (znów teraz ogólnie stadnie), zapytani potrafimy właściwego człowieka właściwie namierzyć i wskazać, to o swoim życiu w okresie pomiędzy turniejami wiemy zazwyczaj wyjątkowo mało i rokrocznie świecka tradycja nakazuje kontrolować aktualność posiadanych danych, bo głównie "znamy się tylko z widzenia" ♪
- Te, Wiedziem, Ty nadal pracujesz w...
- Komendzie. Yhm. - parsknęłam żutym ciastem.
- Znaczy policjant jesteś?
- Nieee, prac.... - tu stłumiono "...ownikiem cywilnym"
- Rasową suką jest. Spójrz na nią.
Podejmując konwencję zawyłam sobie radośnie, chichocząc:
- Wściekłą :) Auuuuu, OuOuOu, Auuuuu
Kilka głosów podjęło zabawę.
- Wściekłe psy należy zastrzelić. Gówno to wprawdzie da, ale zawsze bezpieczniej.
Nie kto inny.
Mistrz drugiego planu majtający witami pod stołem i dłubiący sobie coś nieszkodliwego w kącie wiaty.
Inscenizację dotąd młody nieletni osobisty spędzał na warcie w obozie, nieszczególnie go te jasełka podniecały, stąd i nieszczególny nacisk na oglądanie, tym bardziej że matka niezmiennie w polu i musiałby się sam ogarnąć. Tym razem jednak obrotna matka wepchła dziedzica nazwiska do namiotu VIP, doskonale znanego zarówno rekonstruktorom, jak i widzom białego molochu z miejscami przy szrankach. Uchetana, jak perszeron za pługiem rodzicielka ze ściągniętym z zaprzyjaźnionego czerepu hełmem pod pachą zgarnęła potomka po oficjalce drąc klasycznie ryja na nieskoordynowaną stonkę.
- I jak tam? - sapnęła usiłując nie pogubić elementów hołubionego złomu.
- Czy ja wiem... - zamarudziło dziecko krzywiąc wąskie ustka - Siedzenia niewygodne. Miejsca mało. I żarcie bezglutenowe mieli nie takie jak lubię.
Zahamowało mnie w wymuszonym przez ciężar hartowanej stali pędzie nieznacznie. Zamrugałam oczami marszcząc w namyśle nos.
- Czekaj, czekaj, cze-kaj... Siedziałeś... w suchym... z możliwością posiłku...?
- Niesmacznego.
Ach tak...