Przeciętne piątkowe popołudnie w domu naszym. Wieczorem ma przyjechać ojciec
SS. Matka gestapo walczy z meksykańskimi burgerami z salsą ze świeżych
pomidorów w kukurydzianych tortillach i sosem tex-mex (nazwa odwrotnie
proporcjonalna do ilości jedzenia, za to wprost do ilości czynności i
wykorzystanych naczyń). Dziecko Hitlerjugend okupuje trampolinę w trakcie
telewizyjnej analizy detektywistycznej zagadki ze Scoobym. Pełen standard.
Przez opary smażonej wieprzowiny dociera zaniepokojony głos Terrorysty:
- Mamo, ale... coś się dzieje. Telewizja przestała nadawać.
Kontrolnie zerknęłam w ekran. Faktycznie wyświetla błąd techniczny: Brak sygnału. Ok, - myślę lepiąc pracowicie kukurydziane placki - ma prawo się zdarzyć, nawet jeśli przez ostatnią dekadę nigdy się nie zdarzyło.
Piaskowa faktura ciasta zastygająca między palcami zaczęła mi wybitnie przeszkadzać, zatem rzuciłam przez ramię, że pewnie coś naprawiają i zaraz będzie, i odwróciłam się w stronę szczelnie wypełnionego miskami i sztućcami zlewu. Nieprzyjemne syczenie zwiastujące brak jakiejkolwiek wody w rurach przystopowało optymizm. Na szczęście Terrorysta szperał już w klockach w swoim pokoju, zatem mogłam sobie pozwolić na delikatny seledyn na twarzy. Pal licho telewizję, ale jeśli nie ma jej, to nie ma także Internetu, ani telefonu stacjonarnego.
W pierwszym rzucie sprawdziłam działanie lodówki (zupełnie kretyńsko, bo działał przecież okap i telewizor, co mogło dać mi pewność posiadania prądu).
Gaz był - kotlety dochodziły skwiercząc radośnie na patelni.
Po czym w panice, głównie ze względu na kruszącą się kukurydzianą mąkę ze smalcem, sprawdziłam niekoniecznie głupio (zdaje się, że inny pion) istnienie wody w łazience. Dzięki bogom pijam herbatę, zatem miałam wodę w czajniku.
Pozbyłam się żółtej mazi z dłoni i patrząc spod byka na zasychającą górkę złomu i plastiku w zlewie, rozpoczęłam krucjatę po infoliniach. Na szczęście posiadałam papierowe dokumenty zawierające potrzebne numerki, i co przyjemniejsze naładowany działający, jak się okazało, telefon komórkowy. Pierwsza linia zajęta, kolejna takoż samo, nie inaczej wszystkie pozostałe standardowe, a wszędzie witają uprzejme głosy automatycznych sekretarek i równie przymilne zapewnienie, że kiedyś się doczekam, ale nie szybciej niż za 5 minut. Pojawiła się niekomfortowa myśl, że jeśli takie rzeczy (w głowie przegląd wszystkich zasłyszanych teorii spiskowych) dzieją się gdzieś na świecie, to nie ma podstaw sądzić, że nie mogą i na zapomnianej Północy Polski. Nadeszła zatem chwila na działania niestandardowe, czyli niedostępne pokoleniu neostrady ze względu na pogardę dla archaicznych metod przechowywania informacji oraz dla ludzi nieumiejących mijać się z prawdą efektywnie. Nie zakładałam opcji z brakiem posiadania wiedzy na temat sytuacji.
Przy okazji (jako, że w sytuacjach stresujących dysponuję galopującym umysłowym ADHD) przyszło mi do głowy, że teraz jeszcze powinien przyjść SMS od hrabiego, skądinąd będącego w temacie, z informacją typu: "Bierz dziecko i uciekaj". Na szybko przeanalizowałam co gdzie mam, co zabrać i w co zapakować kota, oraz jak jest ubrane wspomniane dziecko. "Ty wołasz, Wszechświat odpowiada" - zwykła mawiać Anioł. Nie zwiódł i tym razem, ten Wszechświat znaczy. Komórka zadźwięczała donośnie. Rzut okiem na ekranik omal nie przyprawił mnie o palpitację serca. Rzecz jasna hrabia. Ręce trzęsły mi się wybitnie, kiedy odczytywałam prośbę o... kupno szczoteczki do zębów. Uderzenie ulgi przygięło mnie do ziemi niemal tak szybko, jak nagłe po nim, podejrzliwe pytanie, które chyba nawet wymamrotałam pod nosem na głos - Na cholerę mu szczoteczka do zębów? (Myśl, że to przedmiot przydający się jednak codziennie i bez apokalipsy, przyszła trochę później).
W oczekiwaniu na połączenie pikające zachęcająco sygnałem łączenia przeanalizowałam znalezione właśnie przypadkiem informacje o rodzajach sygnałów alarmowych (wszak nic nie dzieje się przypadkiem, a Bóg nie gra z człowiekiem w kości). Zaskoczyło. Uprzejmy pan po drugiej "stronie" satelity zapewnił, że to tylko awaria, że tylko 2 godziny i odzyskam kontakt ze światem (między Bogiem a prawdą wyjące za oknem karetki, straże pożarne i radiowozy policyjne w ilościach hurtowych powinny były rozbudować tlącą się we mnie histerię i nieco przystopować wiarę w słowa mruczącego w słuchawkę samca - dopiero dobę później wróciła elektronika). Nie gorzej poszło z kolejną kombinacją:
- Nie ma wody, zgadza się. I nie będzie. Prądu nie ma. Muszą naprawić.
- Ale... Jak nie ma? - rozejrzałam się niespokojnie - Wie pan.... nooo, jest ten pr..., aaaa że gdzieś u Was nie ma?
- Pompy nie działają. Naprawią. Pół dzielnicy nie ma. Za godzinę może.
- Jest pan aniołem! - przyswoiłam informację chichocząc radośnie - Nie, że tylko godzinę. W sumie to aż godzina, bo mi gary zasychają, ale że nie ma pół dzielnicy. Raz, że nie tylko ja, czyli nie muszę się babrać w hydraulice - nie lubię. A dwa, że tylko pół, bo to znaczy, że drugie pół ma, a to znaczy, że nie tak od razu ten koniec świata. Dziękuję bardzo. Do widzenia.
Przy ostatnich słowach pan na linii posapywał radośnie, widocznie większość petentów była mniej zadowolona.
W każdym razie ja uszczęśliwiona doprawiłam obiad, podałam, zachęciłam Boba Budowniczego do wyjścia ze swojej jaskini, na luzie przyswoiłam eksperyment kulinarny, dziecku włączyłam bajkę na DVD - raz żeby nie marudził, że nie wie kto straszył, a dwa, żeby mi się jakiś pozytywny szum w domu zrobił. W łazience natomiast odkręciłam kurek pod prysznicem - tam od razu widać, że odkręcony, w innych lokalizacjach wiecznie się mocuję nie pamiętając - jak woda się pojawi, to się dowiem możliwie najszybciej.
Świat wrócił w stare ramy. Szelest płynącej wody przywitałam krzykiem w stronę dziecięcego pokoju, żeby mi dzieć się uspokoił w zabawie, bo rzecz jasna zapomniałam, że włączyłam wodę. Zlew nie zarósł, żadne resztki nie wymyśliły koła (czas operacyjny służb hydraulicznych wyniósł mniej niż obiecywaną godzinę).
Arystokrata zapoznany na dworcu z perypetiami niedoszłych uciekinierów powiedział, że w pierwszej kolejności odetną sieć komórkową i prąd (czyli zupełnie odwrotnie). Ciśnienie zeszło, póki nie zobaczyliśmy kartki na drzwiach galerii handlowej: "Awaria prądu. Przepraszamy.". Tapeta starannie zamaskowała bladość mojego oblicza, żeby zobaczyć odcień oblicza SS musiałabym zadrzeć głowę. Na wszelki wypadek nie zadarłam.
Póki co informuję, że dwa dni później końca świata jeszcze nie było. Terrorysta tylko codzienny. Jednak co przeżyłam, to moje.
Przez opary smażonej wieprzowiny dociera zaniepokojony głos Terrorysty:
- Mamo, ale... coś się dzieje. Telewizja przestała nadawać.
Kontrolnie zerknęłam w ekran. Faktycznie wyświetla błąd techniczny: Brak sygnału. Ok, - myślę lepiąc pracowicie kukurydziane placki - ma prawo się zdarzyć, nawet jeśli przez ostatnią dekadę nigdy się nie zdarzyło.
Piaskowa faktura ciasta zastygająca między palcami zaczęła mi wybitnie przeszkadzać, zatem rzuciłam przez ramię, że pewnie coś naprawiają i zaraz będzie, i odwróciłam się w stronę szczelnie wypełnionego miskami i sztućcami zlewu. Nieprzyjemne syczenie zwiastujące brak jakiejkolwiek wody w rurach przystopowało optymizm. Na szczęście Terrorysta szperał już w klockach w swoim pokoju, zatem mogłam sobie pozwolić na delikatny seledyn na twarzy. Pal licho telewizję, ale jeśli nie ma jej, to nie ma także Internetu, ani telefonu stacjonarnego.
W pierwszym rzucie sprawdziłam działanie lodówki (zupełnie kretyńsko, bo działał przecież okap i telewizor, co mogło dać mi pewność posiadania prądu).
Gaz był - kotlety dochodziły skwiercząc radośnie na patelni.
Po czym w panice, głównie ze względu na kruszącą się kukurydzianą mąkę ze smalcem, sprawdziłam niekoniecznie głupio (zdaje się, że inny pion) istnienie wody w łazience. Dzięki bogom pijam herbatę, zatem miałam wodę w czajniku.
Pozbyłam się żółtej mazi z dłoni i patrząc spod byka na zasychającą górkę złomu i plastiku w zlewie, rozpoczęłam krucjatę po infoliniach. Na szczęście posiadałam papierowe dokumenty zawierające potrzebne numerki, i co przyjemniejsze naładowany działający, jak się okazało, telefon komórkowy. Pierwsza linia zajęta, kolejna takoż samo, nie inaczej wszystkie pozostałe standardowe, a wszędzie witają uprzejme głosy automatycznych sekretarek i równie przymilne zapewnienie, że kiedyś się doczekam, ale nie szybciej niż za 5 minut. Pojawiła się niekomfortowa myśl, że jeśli takie rzeczy (w głowie przegląd wszystkich zasłyszanych teorii spiskowych) dzieją się gdzieś na świecie, to nie ma podstaw sądzić, że nie mogą i na zapomnianej Północy Polski. Nadeszła zatem chwila na działania niestandardowe, czyli niedostępne pokoleniu neostrady ze względu na pogardę dla archaicznych metod przechowywania informacji oraz dla ludzi nieumiejących mijać się z prawdą efektywnie. Nie zakładałam opcji z brakiem posiadania wiedzy na temat sytuacji.
Przy okazji (jako, że w sytuacjach stresujących dysponuję galopującym umysłowym ADHD) przyszło mi do głowy, że teraz jeszcze powinien przyjść SMS od hrabiego, skądinąd będącego w temacie, z informacją typu: "Bierz dziecko i uciekaj". Na szybko przeanalizowałam co gdzie mam, co zabrać i w co zapakować kota, oraz jak jest ubrane wspomniane dziecko. "Ty wołasz, Wszechświat odpowiada" - zwykła mawiać Anioł. Nie zwiódł i tym razem, ten Wszechświat znaczy. Komórka zadźwięczała donośnie. Rzut okiem na ekranik omal nie przyprawił mnie o palpitację serca. Rzecz jasna hrabia. Ręce trzęsły mi się wybitnie, kiedy odczytywałam prośbę o... kupno szczoteczki do zębów. Uderzenie ulgi przygięło mnie do ziemi niemal tak szybko, jak nagłe po nim, podejrzliwe pytanie, które chyba nawet wymamrotałam pod nosem na głos - Na cholerę mu szczoteczka do zębów? (Myśl, że to przedmiot przydający się jednak codziennie i bez apokalipsy, przyszła trochę później).
W oczekiwaniu na połączenie pikające zachęcająco sygnałem łączenia przeanalizowałam znalezione właśnie przypadkiem informacje o rodzajach sygnałów alarmowych (wszak nic nie dzieje się przypadkiem, a Bóg nie gra z człowiekiem w kości). Zaskoczyło. Uprzejmy pan po drugiej "stronie" satelity zapewnił, że to tylko awaria, że tylko 2 godziny i odzyskam kontakt ze światem (między Bogiem a prawdą wyjące za oknem karetki, straże pożarne i radiowozy policyjne w ilościach hurtowych powinny były rozbudować tlącą się we mnie histerię i nieco przystopować wiarę w słowa mruczącego w słuchawkę samca - dopiero dobę później wróciła elektronika). Nie gorzej poszło z kolejną kombinacją:
- Nie ma wody, zgadza się. I nie będzie. Prądu nie ma. Muszą naprawić.
- Ale... Jak nie ma? - rozejrzałam się niespokojnie - Wie pan.... nooo, jest ten pr..., aaaa że gdzieś u Was nie ma?
- Pompy nie działają. Naprawią. Pół dzielnicy nie ma. Za godzinę może.
- Jest pan aniołem! - przyswoiłam informację chichocząc radośnie - Nie, że tylko godzinę. W sumie to aż godzina, bo mi gary zasychają, ale że nie ma pół dzielnicy. Raz, że nie tylko ja, czyli nie muszę się babrać w hydraulice - nie lubię. A dwa, że tylko pół, bo to znaczy, że drugie pół ma, a to znaczy, że nie tak od razu ten koniec świata. Dziękuję bardzo. Do widzenia.
Przy ostatnich słowach pan na linii posapywał radośnie, widocznie większość petentów była mniej zadowolona.
W każdym razie ja uszczęśliwiona doprawiłam obiad, podałam, zachęciłam Boba Budowniczego do wyjścia ze swojej jaskini, na luzie przyswoiłam eksperyment kulinarny, dziecku włączyłam bajkę na DVD - raz żeby nie marudził, że nie wie kto straszył, a dwa, żeby mi się jakiś pozytywny szum w domu zrobił. W łazience natomiast odkręciłam kurek pod prysznicem - tam od razu widać, że odkręcony, w innych lokalizacjach wiecznie się mocuję nie pamiętając - jak woda się pojawi, to się dowiem możliwie najszybciej.
Świat wrócił w stare ramy. Szelest płynącej wody przywitałam krzykiem w stronę dziecięcego pokoju, żeby mi dzieć się uspokoił w zabawie, bo rzecz jasna zapomniałam, że włączyłam wodę. Zlew nie zarósł, żadne resztki nie wymyśliły koła (czas operacyjny służb hydraulicznych wyniósł mniej niż obiecywaną godzinę).
Arystokrata zapoznany na dworcu z perypetiami niedoszłych uciekinierów powiedział, że w pierwszej kolejności odetną sieć komórkową i prąd (czyli zupełnie odwrotnie). Ciśnienie zeszło, póki nie zobaczyliśmy kartki na drzwiach galerii handlowej: "Awaria prądu. Przepraszamy.". Tapeta starannie zamaskowała bladość mojego oblicza, żeby zobaczyć odcień oblicza SS musiałabym zadrzeć głowę. Na wszelki wypadek nie zadarłam.
Póki co informuję, że dwa dni później końca świata jeszcze nie było. Terrorysta tylko codzienny. Jednak co przeżyłam, to moje.