09 marca 2017

Samodzielność raz proszę


Wtargnęłam we własne wiecznie niedosprzątane progi uchetana niczym klacz po Wielkiej Pardubickiej z cotygodniowym zamiarem umycia nadgryzionych zębem czasu (i nie tylko jego) podłóg, umartwiania się przy polerowaniu kabiny prysznicowej żyjącej w symbiozie z twardą wodą i wygrzebywania wszędobylskich kocich sierściów z miejsc na sierście wybitnie niewłaściwych. Jęknęłam potępieńczo cotygodniowym zwyczajem. Obiady są nawet w tym domu przewidywalne - nie robią się same. Kołatała się jakaś szalenie wyuzdana myśl o książce, herbacie i odwiecznym kłamstwie wykończonych rodziców, że oto wieczór wolny. Nadal jak co tydzień. Rutyna, constans, prosto po horyzont. Wyrecytowałam formułkę, coś tam, że:
- To tak - odkurzasz meble i podłogi, ja myję kuchnię i łazienkę, a potem na czystym gotujemy obiad, popcorn, herbat...
- To ja gotuję obiad. Ty sprzątaj.
- ...a... - dokończyłam zupełnie bezmyślnie, równie bezmyślnie jak wpatrywałam się w zdecydowane oblicze dziedzica, absolutnie nie potrafiąc przyjąć jaśniejącej w usłyszanym zlepku słów treści. Trochę to trwało. Raz - ta Wielka Pardubicka to metafora ale doskonale równorzędna z moim stanem psychofizycznym, a dwa - no... 
Jednakowoż.
Ugotował.
Co gorsza umył po tym naczynia.
Sam z siebie.
Sam.