15 marca 2015

Przepis na rodzinną chorość



W marcu, jak w garncu. A zaraz kwiecień plecień... Wymarzony czas na zażywanie rozkoszy domowego łóżka w pozycji w-11, czyli na trupa. Poranki i wieczory nie mogą się zdecydować co do wspólnego frontu pogodowego - zimowa czapka wdziana o świcie, w ciągu dnia zaczyna nieprzyjemnie parzyć uszy. Efekt w tym roku powalił nawet nas.
Cała rodzina choruje potężnie. Matka robi za rozgorączkowanego Quasimodo na etacie, kot womituje, a młody człowiek rozważa zejście w ramach pierwszej w życiu grypy:
- Zrobimy tak - zasłonimy okna, rozłożymy łóżko i wejdziemy pod kołdrę, tylko pomożesz mi tam dojść, żeby był pełen relaks. I chciałbym Cię pocałować w policzek, bo.. nie pozwolisz mi rozchorować się na śmierć?

W ramach niepozwalania, na gorąco tworzymy przepis na szybko mijające dni przykucia do kołdry i równie szybko mijające choroby.
Na udany weekend póki co składają się niekoniecznie w podanej kolejności:
- czyste zęby (nie wiedzieć dlaczego wiodą prym w systemie motywacyjnym, nawet przed ciepłymi skarpetkami),
- gruby koc astrologiczny,
- płyta z dawno nieoglądanymi bajkami,
- tabun rozpoczętych onegdaj książek i czytadeł,
- sterta niedoszytych kapturów, spodni i inszych tekstyliów,
- wywar z majeranku na zatoki i domowy sok z kwiatów bzu czarnego na grypę,
- kilka paczek rumiankowych chusteczek,
- zapasy Nurofenu i Paracetamolu,
- profesjonalny okład chłodzący dla dziecia i termofor odziany w pingwina dla matki,
- kokosowe ciastka ryżowe do piekarnika wędrujące w formie eleganckich klusek śląskich, a opuszczające go jako bezkształtna masa słabo zjadliwa (aczkolwiek w domu pachnie smakowicie, a to zawsze +10 do samopoczucia),
- gar parującego domowego rosołu,
- rozmowy o życiu, przed którymi nie da się uciec, w niepojęty sposób początek rozważań o szpetocie mitycznych stworzeń zamykające wnioskami, że "nigdy nie opuszczę tego mieszkania, zatem, jak chcesz mieć kogoś z kim będziesz się całować - masz mnie. Nie przesadzaj - wystarczy."

Sobota za nami.